niedziela, 22 września 2013

ROZDZIAŁ 3

Nie uśmiechało mu się to jednak wcale. Nie dla niego takie wygłupy, listy, kartki, Bóg wie co jeszcze. Mógłby wysłać jej autograf, jakiegoś kwiatka, a dodatkowo te popieprzone dokumenty, które być może specjalnie zostawiła na ławce. Potem jednak przypomniał sobie jej sposób bycia i stwierdził jednoznacznie, że to niemożliwe. Po prostu była roztrzęsioną, nieogarniętą blondyneczką, która wyglądała na lat niecałe 20, a która widocznie musiała już jakąś poważniejszą szkołę skończyć, skoro ganiała po mieście z teczkami i segregatorami pełnymi dokumentów. No i uratowała mu dupę przed obrabowaniem, może gwałtem, chociaż cholera jedna wie co ona miała na myśli, mówiąc, że nie poleca udawania truposza na rynku. Drugiej kawy nie kupił, chociaż tę pierwszą ledwie mlasnął. Telefon, który trzymał w dłoni, zawibrował.
„Żona” pierwsza myśl.
„Ta mała wariatka spisała jego numer i teraz będzie do niego wydzwaniać” druga myśl.
Każda niesłuszna. To dzwonił Zibi, żeby poinformować, że żaden z trenerów nie ma pojęcia jak wyglądają i gdzie będą te ich pokoje. I że lepiej kupić jakieś karimaty, bo może będą spać pod drzwiami hotelu, a i to jak dobrze pójdzie. Zignorował.
Zajrzał do teczuszki swojej wybawczyni, wcześniej dwa razy sprawdzając czy ona- strażniczka jego duszy i ciała przez 15 minut, kiedy był w dość nieciekawym stanie, sama go nie okradła, chociaż przed tą kradzieżą ostrzegała. Nic nie zginęło. Wręcz przeciwnie- nawet przybyło. Było o jedną rzecz za dużo w jego spacerowym ekwipunku- rzeczą tą była teczuszka.
Po chwili nie widział już żadnego problemu. Była tam wizytówka wpięta tysiącem zszywek, co z miejsca przypisał swojej obrończyni. GABRIELA WIERZBIŃSKA głosiła wizytówka. Adres biura, e-mail, telefon. Wszystko podane jak na tacy. Rozejrzał się jakby z nadzieją, że nigdzie nie będzie musiał pisać czy dzwonić, ale znajomej postaci nieznajomej nie zauważył. Westchnął ciężko, spojrzał na plamę po kawie na czarnej koszulce, zebrał swoje rzeczy i ruszył w stronę parkingu, na którym powinien stać autokar.
Słowo ‘powinien’ było bardzo odpowiednie. Dlatego, że go tam nie było. Kosok siedział na krawężniku zajadle wachlując się ulotką. Oprócz niego był jeszcze Jarosz, ale Rucy w sumie nie potrafił określić co ten delikwent wyprawia, więc go olał i umieścił swoją osobę na krawężniku obok Grześka. Siedzieli we trzech milcząc. Kosok dalej wachlował się ulotką, teraz nawet było widać jaką- zieloną, z Plusa. Jarosz przestał sprawiać wrażenie opętanego i dzwonił do żony, więc Michał też stwierdził, że zadzwoni. Potem stwierdził, że jednak nie, a potem znowu, że tak. Walkę Orła z telefonem obserwowała jakaś parka z dzieckiem, która wprost usiadła z zainteresowania, 50 metrów naprzeciwko siatkarzy, na ławce.
Do żony jakoś nie chciał dzwonić. Może dlatego, że poprosiłaby go, żeby znowu wytłumaczył się dzieciom. Jak jednak cokolwiek mógł tłumaczyć dzieciom, skoro sam tej sprawy nie akceptował i nie rozumiał?
Siedzieli całą czwórką nad łbem Borysa. Dzieci przytulały się do jego grzbietu i głaskały po pysku. Grad pytań spadł na jego(Michała) głowę. Dlaczego? Może dlatego, że Borys był przede wszystkim jego psem. I on miał im przekazać najgorszą wiadomość. Oczy żony mówiły „Powiedz im, ale łagodnie. Okłam ich, żeby nie cierpieli. Obiecaj coś, cokolwiek. Ale mi nie każ tego robić”. Oczy jej się szkliły, wiedział, że powinien zrobić to, co dla nich najlepsze.
- Jutro mamusia zawiezie Borysa do lecznicy – powiedział ku zdumieniu zarówno swojemu i żony. Dzieci oniemiały. Rafałek mocniej uścisnął psa, zupełnie już wtulając twarz w jasną sierść czworonożnego przyjaciela rodziny.
- A kiedy wróci?- dzieci wpatrywały się w niego z otwartymi ustami, oczekując jakiejś satysfakcjonującej odpowiedzi. Na przykład ‘w środę’ albo ‘jeszcze we wtorek’
- Niedługo – bał się, że głos mu zadrży. Nie zadrżał – Trzeba go dobrze wyleczyć, żeby mógł się dalej bawić. Na ten czas, kiedy nie będzie Borysa, możemy przygarnąć innego pieska.
- Innego pieska? Nie – inicjatywę przejął Rafałek. Michał nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że ten mały chłopiec zna powagę sytuacji i wie, że Borys zwyczajnie do ich domu nie wróci. Że jutro wyjdzie z tego domu ostatni raz.
- To tylko na czas, kiedy Borysa nie będzie
- Tak nie można, tato. Borys jest jeden nasz – zgadzał się z nim w duchu, naprawdę. Żaden pies nie mógł im zastąpić tego pokornego, chorego kundla. Tym bardziej jemu- Michałowi.
Nawet się nie zorientował gdzie, jak i kiedy był w połowie drugiego KurczakBurgera, a tym bardziej zdziwił go fakt, że wszyscy pozostali- to znaczy Kosa i Jarski- zadowolili się zwykłymi sałatkami, chociaż dobrze wnioskował, że również nie pierwszymi.
- Kuba, zamów mi... – zawahał się – Kawę. Dobrą jakąś. Czarną.
- Nóżek Bozia nie dała?- oburzył się Kuba, zajęty do tej pory sałatką
- Trzeba zadzwonić gdzie są. Miło by było w końcu być na miejscu.
- Kierowca jest udany, nie powiem.
- Cały wyjazd udany. Może pojechali bez nas. Miało być parę minut, mija godzina.
- Sałatka z kurczakiem, też wybrałeś – prychnął nagle ktoś zza pleców Kosy. Bartek. Chyba jeszcze nigdy nie ucieszyli się tak na jego widok. On chyba też był zachwycony tym spotkaniem, bo natychmiast przycupnął na brzegu krzesełka Grześka.
- Co tam?- mruknął Kosa, zepchnięty na 1/3 krzesełka, które przed chwilą było całe dla niego.
- Skąd na tym rynku tylu ludzi? Z 5 tysięcy autografów chyba rozdałem. Kurwa, czaisz? Wszyscy mnie znają. Babka, nie babka. Menel, nie menel. Ze sto na pewno rozdałem.
- Znając życie zaczepiły Cię może dwie osoby i to jeszcze w Macu. Tu. Na miejscu.
- Żartujesz? RZUCALI SIĘ NA MNIE FALAMI. Jesteśmy w centrum Polski, a ja się przez chwilę czułem jak nad morzem. I mewy latają. Fiu- jedna w jedną stronę, fiu- druga w drugą!
- Bartek, to gołębie.
- Białe?! Z takimi czarnymi łebkami?!
- Może rybitwy – mruknął od niechcenia Kuba.
- O! Cokolwiek to jest! – wykrzyknął Kurek, skupiając na sobie uwagę wszystkich zebranych na parterze lokalu
 – Parawanik by się przydał – zauważył Grzesiek, siedząc na stojąco.
- To się tak nie drzyj – westchnął Ruciak, na widok kilku osób zmierzających w kierunku ich stolika. Zmasowany atak fanów, runda pierwsza. Rozdali autografów każdy po 6, tylko Kuba 7, ale to dlatego, że wybrał się do toalety.
- Witam. Nazywam się Michał Ruciak, czy dodzwoniłem się do pani...
- Ma pan moje materiały do prezentacji? – krzyknęło blond dzieciątko, którego głos od razu rozpoznał – Wydawało mi się, że zostawiłam je na ławce, ale jak wróciłam to nie było ani pana, ani papierów. Jak to dobrze, że pan dzwoni. Że pan je znalazł, zabrał. Mogłabym je jakoś odebrać?
- Proszę być pod Mc...
- Niech pan na mnie czeka – kiwnął głową i natychmiast się rozłączył. Usprawiedliwił się w duchu przed wszystkimi świętościami jakie znał, że chciał tylko spełnić dobry uczynek. Odpłacić się dobrym za dobre, którego doświadczył za przyczyną blondyneczki. 
***
Tak oto jest rozdział. Jeszcze trochę a zapomnę, że w ogóle 'publikuję' jakieś opowiadanie. Już teraz średnio pamiętam adres. Nie idzie mi to opowiadanie, a jak na złość chce mi się pisać opowiadanie skoczne, więc piszę bez wytchnienia. Muszę podkreślić, że osobiście wyczuwam tu złośliwość rzeczy martwych i galimatias w listopadzie, ale wszystko jeszcze może się zmienić :)